Bonawentura
Liczba postów : 52 Join date : 22/06/2014
| Temat: Bonawentura. Sob Gru 13, 2014 11:50 pm | |
| - Historia (taki tam punkcik dodatkowy, jakby komu chciało się czytać):
Tak naprawdę to nic szczególnego nie stało się tego dnia. Żaden samolot o ziemię nie pierdolnął, nie było stłuczek, napadów ani nawet drobnych kradzieży. Ba, nawet w tramwaju wszyscy mieli bilety! I to skasowane! Pewnie dlatego coś mi tutaj nie pasowało. Ludzie byli za ludzcy i tacy… mili. Nie, żebym sam był jakimś pieprzonym „jasnym światełkiem w tunelu”, ale do burego skurwysyna też mi sporo brakowało, ale… zawsze jest „ale, nie? Ale coś było źle! Każdy się do siebie uśmiechał, wszyscy wyrzucali pety do śmietników, każdy papierek też lądował w koszu. Miasto było czyste, dziwnie spokojne i przyjazne każdemu. Wiadomo, kiedy idzie ktoś przez centrum i szczerzy zęby, jakby właśnie puknął cycatą dziesiątkę, to się wszyscy patrzą dziwnie i odsuwają, bo jeszcze jakiś psychol czy co. A dzisiaj? Tylko ja szedłem jakiś taki ponury z fajkiem w zębach i tylko ja rzuciłem peta na chodnik, bo do śmietnika było mi za daleko. I właśnie na mnie tłum parzył z niemym zdumieniem, jakby każdy chciał zapytać „Panie, co pan odpierdalasz?”. Przegapiłem jakieś międzynarodowe święto miłości do świata? No nie wiem. Wtedy nie miałem do tego głowy, bo wiadomo, jak to człowiek wraca styrany po robocie. Myśli się tylko o żarciu, prysznicu i wyłożeniu się na kanapie z nogami na stole, piwem w łapie i odgrzanym żarciem na kolanach no i oglądaniu wiadomości, żeby posłuchać sobie o polityce czy pedofilu, który właśnie zmienił parafię i należy uważać. No mniejsza z tym. Wróciłem. Rzuciłem plecak na półkę z butami i nie zwróciłem uwagi na to, że korytarz mam dziwnie czysty. Bo po co? Zdjąłem kurtkę, powiesiłem, rozsznurowałem buty i rzuciłem w róg. No kurwa, odkąd wyszedłem z domu, to czekałem, aż tutaj wrócę i w końcu odpocznę. Tyle że wtedy nie wiedziałem, że nie do końca mi się to uda. Mozolnie wszedłem do dużego pokoju, który jest jednocześnie kuchnią, jadalnią, salonem i czasami nawet gabinetem, a mój współlokator – jak zawsze – siedział zaćpany na bujanym fotelu. Nawet mnie nie zauważył, tylko patrzył na ścianę wytrzeszczonymi oczami, usta miał otwarte, a źrenice wielkie jak pięć złotych, zasłaniały mu prawie całą tęczówkę. - Jo, Tonks – rzuciłem, chociaż nawet nie spodziewałem się jakiekolwiek odzewu i minąłem go zaraz, żeby iść do lodówki. Tak po prostu, bo byłem kurewsko głodny, a gdybym skoczył na stację benzynową po hot-doga, to spierdoliłby mi ostatni tramwaj i musiałbym czekać godzinę, aż podjedzie nocny, a te to zawsze łapały opóźnienia jak cholera, więc w domu byłbym pewnie ze trzy godziny później. No i w domu to taniej jest zjeść, niż jak się człowiek wozi i je na mieście jak ostatnie panisko. Zajrzałem do lodówki a tam, o niespodzianko, pusto. Jakiś majonez i musztarda tylko, plasterek szynki i resztki wczorajszych ziemniaków. No kurwa, musiał zeżreć wszystko? Potrafię zrozumieć, że Antek ćpa, okej, zdarza się, mimo to forsę na czynsz ma, ale kiedy już go złapie gastro, to zeżre wszystko i tego za chuja zrozumieć już nie mogę. Kupowałby żarcie, skoro wie, że się zamierza naćpać do nieprzytomności i gdy już wstanie, to będzie głodny. Ale nie! Mów jak do słupa. Zmełłem w ustach przekleństwo, bo to i tak do nikogo by nie dotarło, ale ostatecznie wyjąłem ziemniaki. No trudno, wrzuci się je do mikrofalówki i odgrzeje trochę. Wezmę jeszcze ten majonez i musztardę, posypię przyprawą do ziemniaków i jakoś się to zje, głodny koń w jakość owsa nie zagląda, tylko żre co ma i tyle. Ze mną było tak samo. Przesypałem ziemniaki z garnka do plastikowej miski, posypałem przyprawą i wrzuciłem do tego diabelnego urządzenia. Byleby było zjadliwie, chociaż tak trochę. Głód się zaspokoi i wszystko będzie cacy, no, wiadomo. Przynajmniej miałem taką dzika nadzieję. - Bon – szepnął z przejęciem Tony, pewnie dopiero teraz w ogóle zauważył, że wróciłem. Odwróciłem się przez ramię, ale ten dalej siedział jak siedział ze ślepiami wbitymi w ścianę. Chciałem to olać, ale jakoś tak głupio, bo tak to z siebie wydusił, jakby zaraz miał się wykrwawić, a tak przed śmiercią to ponoć ciężko coś z siebie wydusić. - No? – rzuciłem tylko i zaraz pochyliłem się do szafki, żeby wyjąć z niej słoik z ogórkami konserwowanymi. Antona. Przywiózł je ze dwa tygodnie temu z domu, jeszcze zanim pokłócił się z matką o pieniądze, które notorycznie od niej pożyczał i przepierdalał zaraz na prochy. Najwyraźniej zapomniał, że je w ogóle ma, bo pewnie już by je dawno opierdolił. Punkt dla niego, że o nich nie pamiętał. Stuknąłem ze dwa razy zakrętką o blat i dopiero po tym otworzyłem – nie bez wysiłku, jak ta kobieta to zakręcała, do cholera?! – i capnąłem pierwszego lepszego, żeby zjeść bez ziemniaków, tak na sucho. I wtedy usłyszałem, jak Anton ni z gruchy ni z pietruchy zjebał się z fotela. Jakoś tak automatycznie się odwróciłem. Zawsze chyba sprawdzałem, czy za bardzo się nie uszkodził. Jakby nie patrzeć – w chwili obecnej nikogo za bardzo więcej nie miałem, kiedy człowiek przestaje ćpać i pić, to kumple z miejsca zapominają. A on został, chociaż ćpał dalej w najlepsze. - Tonks, co ty, kurwa, robisz? – parsknąłem i przewróciłem oczami. No tak, pewnie do niego nie docierało za bardzo to spotkanie z podłogą. Jak na razie, tak jak moje wejście do domu. Ale, spoko, nie raz i nie dwa reagował z takim opóźnieniem, ale tego to jeszcze nie było. Odgryzłem kawałek ogórka i położyłem go na blacie, żeby podnieść tę łachudrę i położyć na kanapie albo do łóżka zawlec, żeby sobie krzywdy za bardzo nie zrobił. Bo, jakby nie patrzeć, to był mój przyjaciel jednak. Koleś, z którym znałem się jak dwa łyse konie, razem pierwszy raz piliśmy piwo, paliliśmy trawkę i nawet zaliczyliśmy tę samą laskę na jednej imprezie. Prawdziwa, kurwa, męska przyjaźń. Tyle tylko że debil nie poradził sobie z prochami, mimo że ostrzegałem, jeszcze zanim na dobre zaczął, a teraz ten jego przećpany mózg nie reagował na mniej lub bardziej wyraźne sugestie, że powinien wypierdalać w podskokach na odwyk. Wkurwiało mnie to, tak? Po dniu zapierdolu myśl, że będę musiał ogarniać tego naćpanego cwela wcale nie wydawała się kusząca. Jak teraz. Byłem pewien, że z miejsca chuj mnie strzeli. Ale podszedłem i przez kilka sekund gapiłem się na niego z góry, ale jakoś to go nie ruszyło. Bo w ogóle jakoś się nie ruszał. Na kolejne parę sekund wbiło mnie w podłogę. Nie ruszał się. Nie ruszał, w ogóle, nic. Nawet śladu płytkiego oddechu. Z miejsca po prostu rzuciłem się na kolana i przewróciłem Tonksa na plecy. Kurwa, pierwsza pomoc, czemu musiałem kłaść pałę na te pierdolone zajęcia?! Bo nigdy się nie przydadzą. Chuja tam. Puls! Najpierw puls! Przyłożyłem dwa palce do szyi – nie było. Pochyliłem się i ucho do ust – oddechu brak. Spanikowałem. Najpierw prawie mnie poderwało, chciałem stamtąd spierdolić jak najszybciej i udawać, że nigdy mnie tam nie było. Później byłem znowu wściekły – BO CO ON SOBIE MYŚLAŁ?! Pizdyliard myśli przeruchało mój mózg, zanim w końcu sprawdziłem, czy nie ma czegoś w ustach i nie zacząłem resuscytacji. Nagle wszystko mi się przypomniało. Wszystko, co tam pieprzyli, a co tak bardzo mnie nie obchodziło. - Kurwa mać, kurwa, Tonks, wstawaj, zaraz ci pierdolę, to się obudzisz, ty durny chuju. Kutasiarzu. Kurwakurwakurwa. Nie wiem, czemu warczałem. Było mi jakoś łatwiej, kiedy prawie się na niego wydzierałem. Był ważny, tak? Był moim przyjacielem, no kurwa, nawet jednym jedynym, który znosił mnie tyle czasu. A teraz miał co, zaćpać się? Tak egoistycznie? Po moim, kurwa, trupie. Klasycznie – co trzydzieści uciśnięć dwa wdechy i sprawdzenie oddechu. Byłem niemalże pewien, że wszystko się posypie, że serce tego zaćpanego kretyna nie zacznie już bić. Ale zaczęło. O ironio, może ze dwie sekundy po odpaleniu się akcji serca, usłyszałem dzwonek mikrofalówki. Ale nieszczególnie już byłem głodny.
Siedziałem w tym szpitalu już drugi dzień. W sumie trzeci prawie, a ten kretyn dalej nie zamierzał się budzić. Byłem w domu dwa razy, żeby wziąć prysznic i się ogolić chociaż, zanim wracałem – szefowi wciskałem kit, że mnie poskładało, później będę musiał jakoś na szybko ogarniać lewe zwolnienia. Zresztą, chuj, niech mnie nawet wyjebie, jeśli ten cholerny ćpun tylko w końcu łaskawie otworzy oczy i będzie w stanie podnieść tyłek z łóżka. Nie wiem, czemu tym razem aż tak się tym przejąłem. Nie raz i nie dwa ćpał do nieprzytomności i lądował w szpitalu. Może dlatego, że do tej pory tego nie widziałem? A może fakt, że najzwyczajniej w świecie mógł przez to umrzeć, tak wyżerał mi dziurę w bebechach? A chuj to wie. Zadzwoniłem do jego matki w nadziei, że się przejmie. Olała sprawę. Spytała tylko, czy żyje, a kiedy uzyskała już odpowiedź, parsknęła tylko, że „to dobrze” i się rozłączyła. Kontaktu do jego kumpli od ćpania nie miałem, żadnego nawet nie kojarzyłem, bo na wstępie dałem zakaz sprowadzania pod mój dach podejrzanych typów. Już pomijając, że sam Anton był jednym z nich. A teraz nie miał kto z nim siedzieć i tyle. Rodzina wyłożyła lachę, tak jak on na nich, kumple najwyraźniej lubili go wtedy, gdy miał towar. Zostawałem ja. I przez to wszystko całkowicie rzuciłem w pizdu życie prywatne na rzecz idioty. A miałbym co robić! Miałem właściwie dziewczynę, pracę, innych znajomych – normalnych, zazwyczaj trzeźwych i nie na prochach. Co tutaj robiłem? Mogłem pilnować go na odległość, mogłem dzwonić tylko do szpitala i ewentualnie wpaść raz na dwa dni, ale nie. Siedziałem tam. Na chuj? Za cholerę pojęcia nie miałem, ale kiedy we łbie pojawiała się myśl, żebym najzwyczajniej w świecie wziął dupę w troki i zajął się sobą, to dostawałem pizdy w nogach i nagle nie mogłem się ruszyć. I zadawałem sobie pytania, co zrobię, jeśli Tonks wykituje, kiedy mnie nie będzie. A co niby miałbym zrobić, nawet gdybym był, kurwa pierdolona mać. Dobra, chuj, martwiłem się. Na swój sposób, to jasne. Musiałbym szukać nowego współlokatora, wyjebać jego rzeczy, pewnie też zająć się pogrzebem i całą resztą, a to dużo roboty, obdzwonić jego rodzinę – bo znałem jednak ich nieźle – i… i w ogóle. A kiedy tak siedziałem i gapiłem się na jego twarz, taką kurewsko i upiornie bladą, na te cholerne ciemne cienie, to brała mnie kurwica i zaczynałem nagle się bać. Jak cholera. To było takie uczucie, jakby ktoś nagle wlewał mi ciekły hel prosto do żołądka, a to pieprzone zimno rozchodziło się po całym ciele. Śmieszne. Nie bałem się tak bardzo nawet wtedy, kiedy matka umierała. Jakoś mało mnie to obeszło, a teraz? Przerażała mnie perspektywa świata bez Antona, chociaż to ostatnie ścierwo i gnida społeczna.
- O jaaaa… wyglądasz jakbyś umarł. Nie jestem pewien, czy właśnie to chciałem usłyszeć od kolesia, który jeszcze tydzień temu leżał nieprzytomny i nie było pewne, czy w ogóle się obudzi. Zachowując resztki taktu – przewróciłem oczami i prychnąłem z irytacją. Musiałem nadrobić zaległości w robocie, a później zazwyczaj przyłaziłem tutaj, więc z miejsca doba skurczyła się do mikroskopijnych rozmiarów. - Stul pysk – westchnąłem wobec tego i potarłem lewe oko. Wszystko powoli wracało do normy, było naprawdę okej. Tonks dochodził do siebie, mieli go lada dzień wypisać, nawet pogodził się z matką i wyraził zgodę na odwyk – po kurewsko długim wykładzie, który mu pierdolnąłem. Ze mną sprawa miała się nieco gorzej, bo niekoniecznie wyrabiałem ze wszystkim. Jak nie w robocie, to tutaj, a jak nie tutaj, to odsypiałem w domu i starałem się odpocząć. No nie miałem czasu, a przez Adele stwierdziła, że bardziej obchodzi mnie jakiś „przypadkowy ćpun”, niż ona. Nie chciało mi się nawet zaprzeczać i tłumaczyć, że to właściwie ona jest tą przypadkową i mogę wymienić ją sobie w każdej chwili na inną – lasek w końcu jest dużo całkiem – a takiego Antona to raczej nigdzie indziej nie dostanę. Pominąłem kwestie, że nawet na sekundę nie pojawiła się w moich myślach, gdy ten kretyn leżał zaćpany, mimo że byliśmy razem już od ponad roku. Wyleciała mi z głowy jakoś, stała się tak kurewsko nieważna, jak chyba jeszcze nic. - Nie chce mi się tutaj siedzieć, bo ten zjeb z łóżka obok – zaakcentował to bardzo głośno i bardzo wyraźnie, byleby „zjeb” usłyszał najwidoczniej – ma coś z garem, bo nie chce podzielić się ciastkami. - Przecież masz swoje. – Że, kurwa, jak? To był szpital, czy przedszkole? Jeszcze niech zacznie wrzucać mu pinezki do kapci i rysować penisy na karcie pacjenta. Ja pierdolę. Przez chwilę byłem pewien, że już absolutnie nic mnie nie zdziwi tutaj, serio. - Moje są chujowe – mruknął tylko pod nosem, jakbym miał tego, kurwa, nie usłyszeć, mimo że siedziałem jakiś metr od niego. - Ja jebie, nigdy więcej nie dostaniesz ode mnie żarcia.
Na pogrzebie było mało osób. Ja, przyjechała matka Antona i jego brat, jacyś dwaj kolesie, których ledwo kojarzyłem i chyba pracowali z Tonksem. Nie wiem. Nie miałem do niczego głowy. Dwa tygodnie. Pierdolone dwa tygodnie wytrzymał na odwyku, brał antytoksyny i chodził na terapię. I wszystko psu w dupę, bo poszedł do meliny i przedawkował. A może to przez to, że organizm był odtruwany? Nie znam się na tym, gówno mnie to nawet obchodzi. Adele nie przyszła ze mną, właściwie to trzy dni po tym, gdy zakopali tego kretyna, rzuciła mnie. Ale wszystko jedno mi było, prawdę mówiąc. Nie słuchałem jej, nikogo nie słuchałem, przestałem z dziwnych przyczyn chodzić do pracy – nie chciało mi się, tak sobie mówiłem. Siedziałem w domu, tak zwyczajnie, bo chyba nie do końca to wszystko do mnie docierało. Nie ogarnąłem, za cholerę, kiedy zadzwoniła matka Antka i najzwyczajniej powiedziała mi, że przyjedzie po jego rzeczy. Ba, gdy wyjaśniła, to nie umiałem uwierzyć, za nic! Śmiałem się jak pierdolnięty, że przecież niemożliwe, że odwyk, że widziałem go przecież wieczorem. Straciłem kumpla. Przyjaciela i osobę, która… właściwie była mi najbliższa. Zjebane do potęgi. I, hej, znowu się bałem, ale teraz, że sobie nie poradzę. Tylko czemu niby nie miałbym? I na to, co kurwy, do tej pory odpowiedzieć sobie nie potrafię. Musiałem wyjechać. Jak najdalej, na jak najdłużej. Bo, przypuszczam, że za chuja pana bym nie dał rady. Imię i nazwisko: Bonawentura Winiarski Pseudonim: Bon, Bono, Bonio, Bonek Wiek: 29 lat Pochodzenie: Polska. Warząchewka Polska dokładniej. Rodzina: Jedynak. Matka nie żyje, z ojcem nie utrzymuje kontaktu. Orientacja: nohomo, pls Grupa: Mieszkańcy Charakter: Och, tak… charakter Bonawentury, mówisz? To jeden z tych kolesi, którzy zazwyczaj czają się w ciemnych zaułkach, żeby spuścić ci rasowy wpierdol – przynajmniej tak może wyglądać na pierwszy, drugi, piętnasty i sześćsetny rzut oka. A to, za przeproszeniem, gówno prawda. Znaczy tak teraz, bo dawniej nie raz i dwa zdarzało mu się przystawać w takich podejrzanych miejscach i… mniejsza, kogo to obchodzi? To nie jest spokojny człowiek, ani taki do rany przyłóż, który zawsze wie co powiedzieć i jak pocieszyć człowieka w kłopocie. Przeciwnie. Skończony nerwus, którego byle krzywe spojrzenie może doprowadzić do szczerej, szewskiej pasji, a gdy pociesza człowieka – a przynajmniej, ha, próbuje – to największym osiągnięciem dla niego jest zdawkowe poklepanie po plecach ze słowami „nie maż się jak baba”. Ot, szorstkie to jak papier ścierny, prędzej dobije, niż faktycznie powie coś, co mogłoby człowiekowi polepszyć nastrój. Życie-chuj, jak to mówią. Za to niekiedy potrafi rozweselić. Palnie jakiś durny kawał o trzech żółtych kuleczkach, albo blondynce i rowerze, a czasami sama jego nieporadność i niewiedza, jak zachowywać się przy osobie w humorze złym lub w depresji potrafi rozpierdolić na kawałeczki. Czasami – raz pomaga, a innym razem dołuje jeszcze bardziej, koło fortuny, cholera. Ale, tak nawiasem mówiąc, to Bono ma całkiem wysoce rozwinięte poczucie humoru i nie bawią go same prymitywne żarty – nawet jeśli te należą do tych zabawniejszych w jego mniemaniu. Och, tak, lepiej nigdy nie pytać go, co naprawdę o kimś lub o czymś myśli, bo należy do grona tych ludzi, którzy wypalą absolutnie wszystko i to perfekcyjnie szczerze bez względu na okoliczności. Albo fakt, że osoba o którą chodzi, stoi właśnie obok. Generalnie język ma niewyparzony i zbyt długi, ktoś zdecydowanie powinien go ukrócić, lub chociaż utemperować, żeby tak nie pieprzył wszystkiego, co mu ślina do gęby tylko przyniesie. Niestety. Gdy dorzuci się do tego te jego słabe nerwy, można z miejsca uzyskać bójkę, rozpierdol albo przynajmniej kłótnię, w której pięści w ruch idą bardzo szybko. Niekiedy leniwiec ostatni. Każdy miewa takie dni, gdy tyłek nagle staje się jebitnie ciężki i za cholerę nie da się go podnieść. Lenistwo Bona objawia się w nieco inny sposób, bo on nie dość, że wychodzi do z domu, to jeszcze wlecze się na najbliższą siłownię, coby napieprzać w worek treningowy albo idzie biegać. W ogóle to ludzie czasami dziwnie na niego patrzą, kiedy sobie biegnie na pełnej piździe przez park z fajkiem w zębach. To takie trochę mało naturalne. Co jeszcze? Cóż, Bonawentura nie jest zbyt miły w obejściu. Raczej jak płot z drutu kolczastego, ale o ile tylko komuś uda się z nim pogadać, to niekiedy nawet idzie go polubić. Czasami. Niektórzy ludzie po prostu już tak mają, że za nic w świecie nie potrafią się z tym rzeczonym światem dogadać. Wygląd: Dryblas. Ostatni dryblas, przecież to ma prawie dwa metry i na dodatek waży jakąś setkę. W przybliżeniu. Całkiem w barkach szeroki, zbudowany dobrze i widać, że typem kanapowca to on nie jest i to już na pierwszy rzut oka – wtedy właściwie wygląda jak typ spod ciemnej gwiazdy, który zaraz zapyta, czy może masz jakiś problem. Ślepia. Oczy ma ciemne – brązowe dokładniej. Ni to wyłupiaste, ni wklęsłe, ani nie osadzone zbyt blisko siebie, ani za daleko. Normalnie walnięte w takim miejscu, gdzie oczy znajdować się powinny. Rzęs to on długich nie ma, za to ciemne i gęste dosyć. Brwi też ma, obie nawet. Czarne jak jego kudły, proste, ale pewnie zrastałyby się w monobrew, gdyby nie zwracał na to uwagi i czegoś w tym kierunku nie robił . Może to i facet, ale no kurwa, akurat zrośnięta brew wygląda raczej kurewsko obrzydliwie i nie ten tego. I dumnie dzierży bliznę na brwi lewej. Sam nie pamięta, skąd w ogóle ją tam ma – pewnie ktoś mu czymś po ludzku przyjebał, a Bono nie wie nawet, co to u licha, było. Nos! Bon ma nos – dziwne jak cholera, nie? – lecz bardzo wyraźnie widać, że swego czasu ktoś ostro mu w niego przywalił i połamał. Wprawdzie nastawiony został, ale skrzywienie po tym zostało. I szrama. Taka drobna kreseczka u nasady nosa. Kudły. Czarne, krótkie, boki wygolone. Żadnych kolczyków czy tatuaży. Usta szerokie, często wysuszone na wiór, bo przecież takie rzeczy do ochrony warg przed zimnem są pedalskie. Łapy Bono ma duże, szorstkie jak diabli, często upstrzone masą otarć, zadrapań albo po prostu pozawijane w bandaże. Paznokcie zawsze krótkie. Generalnie to nie jest jakiś szczególnie charakterystyczny. Prócz wzrostu.
Największe wady: - nerwus, nerwusek, bardzo łatwy do wyprowadzenia z równowagi. Ha, mało tego, nie dość, że się wścieknie, to najprawdopodobniej zaraz rzuci się z pięściami, bo działa jak cholerny automat. Jeśli tylko załączy mu się tryb „wkurwienia na świat”, zaraz ma ochotę coś rozwalić, komuś w mordę dać albo po prostu wyżyć się w jakikolwiek sposób i bez względu na konsekwencje. Ot, wyłącza mu się logiczne myślenie i tyle, - pali, palacz. I to jak ostatni smok. Potrafi bez większych problemów wypalić paczkę dziennie, a gdy jeszcze tego samego dnia zżera go stres, to i półtora pójdzie się przysłowiowo jebać, - szczery, szczery jak diabli i do bólu czasami. I to nie w stopniu takim, że podpadałoby to pod zaletę. On najzwyczajniej nie wie, kiedy powinien zatrzymać jednak język za zębami i nie pieprzyć tego, co mu ślina na język przyniesie. A za tym, o zgrozo, zazwyczaj stoi piącha wbita prosto w mordę, - ogólnie jest kawałem ciężkiego kloca z żelbetonu i bardzo często nie łapie aluzji, brakuje mu empatii i inne takie bzdety,
Zainteresowania: - informatyka. Tak po prostu, lubi się babrać we wnętrznościach biosu albo po prostu we wnętrznościach sprzętu elektronicznego. Usterki naprawi, dysk sformatuje, procesor podkręci i ogólnie weźmie i się pobawi, a jeśli coś zepsuje w czasie zabawy, to będzie umiał to naprawić. Zazwyczaj. W końcu to tylko programista, - science-fiction. Książki, filmy, komiksy o tej tematyce. Byleby nie w nadmiarze i byleby były naprawdę dobre, - muzyka. I to nie tylko ta typowo ciężka, czasami nawet załączy sobie klasykę, - polityka! Poważnie, da się tym gównem interesować. Ogląda wiadomości, chodzi na wybory, czyta na ten temat i słucha debat politycznych. Serio, - motoryzacja <333333333333333333333333 motory, samochody, omgomgomg omgomgomg, - boks. Sport ogólnie, ale sam lubi pójść czasami na siłownię, coby bezsensownie obić temu syntetycznemu gnojowi mordę. Czasami też biega, ale zazwyczaj to za cholerę mu się nie chce.
Dodatkowe: - skończył studia doktoranckie z informatyki, - posiłek bez mięsa nie ma prawa nosić nazwy posiłku i jedzenia, - kreatyna i cała reszta tego gówna to, no właśnie, tylko gówno, - mimo całej swojej miłości do jedzenia mięsa pod każdą możliwą postacią, nie pogardzi również szpinakiem. Poważnie lubi szpinak i ogólnie zieleninę, ale tylko i wyłącznie wtedy, jeśli jest dodatkiem do kotleta, karkóweczki czy jeszcze jakiegoś czegoś, - cukier ssie. Słodycze również, wszystko co gorzkie jest dobre. I owoce, tak, - właściwie to wcale nie jest anarchistą, - zdarza mu się bluzgać zdecydowanie zbyt często, a „kurew” używać jako przecinków, - jest bardzo szczęśliwym posiadaczem Hondy CTX1300. Czerwonej. Odkładał na nią pizdyliard lat, ale… odłożył! I ma!
Miejsce zamieszkania: miasto, centrum, ave miasto, ave centrum. Zwykłe, zwyczajne całkowicie mieszkanie w kamienicy. Pokój, kuchnia, łazienka, kawałek korytarza i nawet kawałek sypialni połączonej z minipracownią (czyli że stoi tam biurko i komputer stacjonarny). Wykonywany zawód: administrator IT w niedużej, miejskiej korporacji, meh. | |
|